Do Harkabuza niełatwo trafić.
Należy zboczyć z uczęszczanych szlaków. Miejscowość ta, choć niewielka, ma jednak bardzo ciekawą historię. Chętnie o niej opowiada mieszkanka wsi Genowefa Ziober, znana na Orawie poetka i gawędziarka. - Dawno temu w miejscu, gdzie jest teraz wioska, rosły gęste lasy. Uciekali do nich chłopi, zbiegowie z majątku Mikołaja Zebrzydowskiego, by uniknąć pracy na pańskim polu i uczestniczenia w wojnach - mówi pani Genowefa. Do dziś krążą dwie wersje powstania nazwy miejscowości Harkabuz, o której pierwsze zapisy datowane są z 1611 r. Jedna mówi, że pochodzi ona od nazwy dawnej broni palnej "arkabuza", którą zbiegowie posługiwali się w lesie. Za tą obstaje gawędziarka. Druga, bardziej oficjalna i historyczna, mówi, że wieś swoją nazwę zaczerpnęła od nazwiska pierwszego sołtysa - Bartłomieja Harkabuza. Miał on otrzymać nadanie sołtysie w 1584 r. z rąk pana na orawskim zamku Jerzego Thurzona.
Jedno jednak nie ulega jednak wątpliwości: wieś została założona przez zbiegów.
Może się ona pochwalić własnym herbem, na którym widzimy klęczącego przed krzyżem Orawiaka, nad nim jest gwiazda i róża. Symbolika nawiązuje więc do zwycięstwa na tych ziemiach katolicyzmu, przywiązania jej mieszkańców do wiary ojców. Zarówno róża, jak i gwiazda to bowiem atrybuty maryjne. Oznaczają one: dobroczynność, miłość do Boga, przebaczenie, męczeństwo, łaskę i zwycięstwo. - Przed II wojną światową we wsi było może jakieś 60 numerów i mieszkało z 250 osób. Teraz jest dwa razy większa. Tak liczna była i przed wielu laty, zanim do wsi przyszła zaraza... - wyjaśnia Genowefa Ziober. Historia wsi obfituje i w tragiczne wydarzenia.
Jest legenda, o której nie chcą opowiadać mieszkańcy.
- Od tych wojen i prowadzonych walk (na tle religijnym - przyp. red.) przyszło złe powietrze. Ludzie zaczęli wymierać w tak dużej ilości, że nie miał ich nawet kto chować - opowiada pani Genowefa. - Legenda głosi, że mieszkańcy poszli do znachora. Ten powiedział im, że zaraza i pomór się skończy, jak... pochowają żywego człowieka. Ludzie znaleźli we wsi babinę, dali jej placka, jabłko i kazali wleźć do dziury. Zasypali ją i pomór się skończył. Wszyscy zmarli na zarazę zostali pochowani na cmentarzu cholerycznym.
To jednak nie koniec tej historii. Pani Genowefa dodaje, że na owym miejscu stoi teraz szkoła.
- Jeszcze ja do niej chodziłam. Wyjaśnia, że wszystko zaczęło się na początku XX w., gdy zamierzano wybudować szkołę.
Niestety, nie można było we wsi znaleźć odpowiedniego kawałka ziemi i w końcu... zbudowano ją na dawnym cmentarzu. Teraz - jak zapewnia pani Genowefa - w tym samym miejscu stoi już trzeci z kolei budynek szkolny. Być może na usprawiedliwienie swych przodków pani Genowefa mówi: - Przed wojną w Harkabuzie była bieda. Kiedy już bardzo chciało nam się jeść, szliśmy do bogacza kopać ziemniaki. Za pracę dostawaliśmy bardzo dobry obiad i juzynę, nigdy pieniądze. Ten bogacz miał aż 42 hektary pola, las, chyba z 15 sztuk bydła, świnie i konie. Jak dobrze pamiętam, nazywał się Jan Kowalik i miał dwóch synów.
Teraz już nikt z jego potomków nie mieszka w Harkabuzie.
W latach 30. inaczej wyglądało życie w tej orawskiej wiosce. Mieszkańcy sami przygotowywali len na ubrania. Wieczorami kobiety w domach skubały gęsi, przędły len. - Gdy jednak tylko przyszli chłopcy, my, młode dziewczęta, przerywałyśmy pracę i zaczynały się tańce. Prawdziwymi wyprawami były wówczas piesze wyjścia na jarmarki do Rabki lub Jabłonki, a czasami i do odległego Nowego Targu. - Gdy byłam mała, zawsze chciałam z mamą pójść na jarmark.
Ta mówiła, że nie dam rady, jestem za mała. Kiedyś zabrała mnie jednak do Rabki. Pani Genowefa do dziś wspomina, jak wielkie wrażenie zrobił na niej ten targ. - Wokół były stragany ze skórą narżniętą na kierpce, pięknymi materiałami i bryłami mydła. Na jarmarku było mnóstwo handlujących Żydów. Pani Genowefa dodaje, że sprzedawano i ładne stroje, o których jako dziecko marzyła... - Jeszcze do niedawna chodziliśmy na piechotę dobrych kilka kilometrów do kościoła do Podwilka.
Teraz mamy własną wybudowaną przez osoby prywatne piękną kaplicę.
Co niedzielę przyjeżdża do nas ksiądz - kontynuuje opowieść pani Genowefa.
Zapewnia, że tak zadecydował tuż przed swym wyborem na Stolicę Piotrową ówczesny metropolita krakowski ks. kardynał Karol Wojtyła. Jak powstała we wsi kaplica? Pierwsza niewielka wisiała na drzewie, była wotum za ocalenie życia Jana Fifańskiego. 60 lat później stanęła w tym miejscu kapliczka murowana wzniesiona przez Marię i Jana Łysiów, którzy zakupili działkę. Na nabożeństwa jednak mieszkańcy udawali się do Podwilka. Z końcem lat 60. XX w. zapragnęli jednak mieć własną świątynię. Najpierw odpowiednią działkę przeznaczyła pod budowę pani Zofia Kondys. Zgodnie z planem miał tam powstać dom mieszkalny... Gdy władze stwierdziły, że mieszkańcy wspólnie budują jednak świątynię, nałożyli dotkliwą karę finansową i nakazali rozbiórkę kaplicy. Negocjacje trwały długo. Ostatecznie kaplica pozostała. Po raz pierwszy mszę świętą odprawił w niej w czerwcu 1970 r. sam przyszły Ojciec Święty Jan Paweł II, podczas swojej kardynalskiej wizytacji. Do dziś, co starsi mieszkańcy wsi pamiętają, jak zachęcał ich do kontynuowania dzieła.
Od czasu pierwszej mszy regularnie, co niedzielę z parafii Podwilk dojeżdża tu duchowny. - Tak księdzu proboszczowi Józefowi Czekajowi nakazał wówczas kardynał - mówi pani Genowefa. Po raz drugi ukrytą pośród lasów wioskę kardynał odwiedził w 1977 r., tuż przed wyborem na Stolicę Piotrową. Był to czas, gdy miejscowych gospodarzy goszczących młodzież oazową spotykały szykany ze strony komunistycznych władz. Kardynał w swym kazaniu podtrzymał mieszkańców na duchu. Mówił otwarcie, że ludziom grozi się tylko za to, że udzielają schronienia młodzieży katolickiej. Podkreślił, że na szczęście są nieugięci. Dodał, że bezprawie popełniają ci, którzy chcą im w tej